Obydwa systemy pozwalają zrobić z workflow +- to samo. Na Windows 10 wymagany jest AutoHotKey do niektórych bindingów i np. virtual-desktop-enhancer do przenoszenia okien na inne pulpity skrótami klawiszowymi (domyślnie o ile wiem bez mychy/touchpada jest ciężko). Na MacOSie załatwia to Karabinier-Elements lub tego typu apki.
Na MBP lepiej mi się przełącza te pulpity touchpadem, natomiast w domu mam desktopa z 2 monitorami i Win10, tam z kolei fruwanie między pulpitami (Poza Win
+N, gdzie N to number pulpitu) załatwia przycisk rolki w myszce, który działa w kierunkach lewo-prawo (Logitech Options na to pozwala).
Obydwa workflow są dla mnie ok i nie jestem w stanie powiedzieć, który lepszy. Najważniejsze, że obydwa pozwalają mi się skupić na pracy, skrótów klawiaturowych nie mylę. Najbardziej jednak rozwala mnie puzon (rodzaj programisty języka wszelakiego), który dostał macOS do rąk i nagle "produktywność" mu wzrosła o 300% w stosunku do Windows, bo nauczył się skrótów, których nigdy nie próbował pod Windows używać (a były od zawsze), lub, wisieńka na torcie, cytuję "system mu kompletnie nie przeszkadza w pracy i jest zajebiście responsywny". Zazwyczaj patrzę takiemu w monitor, co on tam za magię produktywną wyczynia, a on szura tym kursorem po ekranie jak gówniarz, który w zerówce przestaje być dopiero wykluczony cyfrowo (on jeździ tym kursorem po tym menu, jakby pierwszy raz tego używał
#pdk) i gada, że produktywność mu wzrosła, jako programiście, a na uwagę, że ledwo zna się na obsłudze kompa, reaguje oczywiście nerwowo. Najczęściej takie przypadki mam na macOS, ale na Windows też się zdarzają - jak zobaczyłem jak jeden, cytuje DevOps TeamLead
od Azure obsługuje Windowsa, to 2 tygodnie nie mogłem tego rozchodzić.